Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przemyślenia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Przemyślenia. Pokaż wszystkie posty

piątek, 4 grudnia 2009

Eminem na święta !




Wiadomość o bonusowej płycie wydawanej przez Eminema już za kilkanaście dni jest dla mnie zbyt wielką radością, żebym ten temat przemilczał ;)
Dlatego też prezentuję Wam oficjalną tracklistę i okładkę albumu.



Album "Relapse: Refill" będzie zawierał drugi dodatkowy dysk z siedmioma nowymi utworami.

1. Forever ( utwór oraz teledysk krążą od września po sieci, genialny kawałek, dlatego cieszy mnie to, że będę mógł go mieć na krążku )
2. Hell Breaks Loose
3. Buffalo Bill

4. Elevator ( kawałek promujący bonusową CDkę, możecie sobie przesłuchać na moim blogu w okienku nad BLIPem )
5. Taking My Ball ( piosenka też mniej więcej od listopada krąży po sieci, ponieważ Em zrobił ten numer do Gry DJ HERO )
6. Music Box
7. Drop The Bomb On 'Em

Kolejny studyjny album Eminem'a pt. "Relapse 2" trafi do sklepów w przyszłym roku.


"Chcę dać fanom więcej, tak jak zapowiadałem. Mam nadzieję, że zadowoli to ich oczekiwanie na Relapse 2. Razem z Dre i paroma innymi producentami takimi jak Just Blaze poszliśmy w zupełnie inną stronę, niż planowaliśmy. Nowe numery brzmieć będą całkiem inaczej, niż te, które pierwotnie miały znaleźć się na Relapse 2. Ale nie zmienia to faktu, że chce dać je ludziom." - tak całą ideę podsumował Marshall.

Płyta "Relapse: Refill" powinna ukazać się w sklepach 21 grudnia tego roku ;)
Czekam, i ostrzę uszy ;)

środa, 25 listopada 2009

Falkon 09


Przygoda z Falkonem 09 rozpoczęła się dla mnie w piątek weekendu falkonowego o 5 nad ranem, kiedy to załadowany torbą pełną podstawowych rzeczy na te 3 dni, wsiadłem w pusty tramwaj i obserwowałem Katowice z perspektywy wczesnego poranka, kiedy to miasto dopiero zaczynało się budzić do życia. Zajechałem na dworzec główny, kupiłem bilet i w drogę do Bydgoszczy, gdzie miałem się spotkać z Mandem i stamtąd już razem podróż do Lublina. Większość drogi do Bydgoszczy przespałem, dlatego miałem wrażenie, że cała trasa trwała 2,5 godziny. Będąc na miejscu, chwilkę poczekałem na zjawienie się Manda i w końcu pojechaliśmy na Falkon. W pociągu zdążyliśmy się miło wczuć i nastroić na dobry weekend za sprawą ciekawych rozmów na tematy przeróżne, oraz starych dobrych %. W Lublinie byliśmy późnym wieczorem, z mapą w rękach szukaliśmy odpowiedniego przystanku PKS, żeby móc dojechać na teren konwentu. Przy okazji natknęliśmy się na śmieszy dla nas akcent pewnego młodziana, który za dużo wypił, i był za bardzo waleczny, więc jakiś trzeźwy facet naklepał mu tu i ówdzie. Kiedy dojechaliśmy do WYSPY zrobiliśmy krótkie rozeznanie - „gdzie co jest” i - bez wymaganej wiedzy o darmowym autobusie - wybraliśmy się na pieszą wycieczkę do szkoły z noclegiem. Zmęczeni podróżą i ciężkimi bagażami liczyliśmy na szybkie zameldowanie w szkole i zasłużony odpoczynek na jakiejś sali, niestety nasze oczekiwania dość szybko zweryfikowali ochroniarze stojący na korytarzu Herbertowskiej szkoły. No Inwigilacja była. Kontrola osobista, kontrola toreb i.. konfiskata. Mando coś tam próbował wywalczyć na dworze, ale ochroniarz był mocno dociekliwy. Na szczęście okazał się też człowiekiem, i mogliśmy napić się piwka na placu zabaw przed szkołą. Tak nam zleciał jakiś czas - znowu na ciekawych rozmowach w sumie o wszystkim. Wróciliśmy do szkoły z zamiarem położenia się w jakiejś sali, lecz i tu pojawił się problem, bo sale były albo pełne, albo tam gdzie jeszcze znalazłyby się miejsca - wszyscy spali w ciemnościach. Dlatego też położyliśmy się na korytarzu, co tak na dobrą sprawę okazało się dobrym posunięciem, bo rano nie mieliśmy pobudki w smrodzie ani żadnych innych niespodzianek.



Rano okazało się że nie ma do dyspozycji gości pryszniców, jedynie umywalki. Poradziliśmy sobie jednak. Toć duzi z nas chłopcy. Po ogólnym ogarnięciu się i przejrzeniu programu falkonu zapytaliśmy ochronę o jakiś transport i na nasze szczęście zdążyliśmy na autobus. Tym sposobem przechodzimy do spraw czysto konwentowych. Ludzka ciekawość zaprowadziła nas na każde piętro, przejrzeliśmy większość wystaw, zastanawialiśmy się w końcu nad jakąś prelekcją, ale z braku takowej interesującej postanowiliśmy się jakoś posilić. O 11:00 wybraliśmy się na prelekcję Jakuba Ćwieka : „Przepraszam najmocniej, ale wgryzł mi się pan w nogę, czyli cała prawda o kanibalizmie”. Aula była wypełniona po brzegi, a prelekcja prowadzona była na zasadzie kontaktu ze słuchaczami, co uważam za dobre i sprytne posunięcie, bo śmiechu było sporo, a praktycznie wszyscy uważali. Sam temat potraktowany luźno, z jajem. Słusznie, bo na makabrę przyszedł czas później, podczas prelekcji Rafała Orkana Ale po kolei.

Rano, tuż przed prelekcją o kanibalizmie spotkaliśmy się z Patrycją i Kubą Ćwiekiem, co dla mnie było pierwszym takim spotkaniem, bo z tego co wiem, Mando miał już kilka (naście?) spotkań z Jakubem. Spodobało mi się to, że facet jest tak na dobrą sprawę bardziej fanem niż pisarzem. Praktycznie cała sobota przeleciała nam właśnie w gronie Patrycji i Kuby, co dla mnie zaowocowało zapisaniem się do Śląskiego Klubu Fantastyki, oraz dobrą znajomością z Patrycją i Kubą, aczkolwiek z Jakubem jak dotąd trochę mniej, bo chłopak ostatnio często w rozjazdach jest. Poza wyżej wspomnianymi osobami spotkaliśmy się z Zimkiem - użytkownikiem naszego forum ( GWKC ), tu z kolei było trochę odwrotnie, bo z Zimkiem ja zdążyłem się już dość dobrze poznać wcześniej, a dla Manda była to nowa znajomość. Przy okazji pozdrawiam Zimka ;) W międzyczasie przewinęło się jeszcze kilka osób w naszym gronie. Szkoda, że Zimek w niedzielę nie mógł dołączyć do księgarni Solaris na wspólne zdjęcie.


Kurde, znowu skaczę po wydarzeniach.

Po prelekcji Ćwieka na bodajże dwie godziny odpuściliśmy sobie jakiekolwiek prelekcje i konkursy, wybraliśmy się na poszukiwanie jakiegoś napoju chłodzącego ( z marnym skutkiem ), i coś zjeść ( z dobrym skutkiem ). W międzyczasie zaopatrzyłem się w dwie książki i koszulkę z motywem z Dystryktu 9. O 14 rozpoczął się „Konkurs z wiedzy o horrorze”, prowadzony przez Roberta Lipskiego, tego Lipskiego co kilka książek Stephena Kinga przetłumaczył. Konkurs odbył się w miłej, przyjacielskiej wręcz atmosferze. Podzieliliśmy się na pięć drużyn, i nasza wygrała zdecydowanie, nie mniej jednak przez pierwsze sześć rund szliśmy łeb w łeb z konkurencyjną drużyną. Co prawda wygraliśmy drużynowo, ale bez wiedzy Manda i Kuby na pewno byśmy tego nie dokonali. Także szacuneczek panowie, reszcie pozostaje nadrabiać ;) Po konkursie Patrycja, Zimek i ja poszliśmy na prelekcję Rafała Orkana „Ludzie-słonie, czyli rzecz o prawdziwych mutantach”. Prowadzący to spoko facet, ale czuć było że jest zestresowany podczas prowadzenia prelekcji, mi jednak taki sposób prowadzenia absolutnie odpowiadał i nie przeszkadzało mi to, że były momenty ciszy lub zaglądania do „ściągi”. Zapewne miałbym tak samo. Sama prelekcja poruszała temat przeróżnych mutacji w ludzkim ciele. Temat jest mi bliski, bo sam się tym dość mocno interesowałem swojego czasu, więc Rafał zaskoczył mnie tylko kilkoma zdjęciami i chorobami. W każdym razie - wachlarz schorzeń był olbrzymi - od człowieka słonia, przez ludzi drzewa, krabowatość kończyn, guzy, dodatkowe kończyny, bliźnięta syjamskie, po martwe płody, i płód arlekina. Wielu ludzi odpuszczało sobie po kilku schorzeniach, jednak Ci, którzy zostali, to ludzie, do których została skierowana ów prelekcja. Nie chodzi o to, że mamy jakiegoś schiza na punkcie cierpienia innych, bo nikt nie odważył się tam z czegoś śmiać ( choć wisielczy humor był ), ale po prostu staramy się otworzyć na ów mutacje i zdobyć w tym zakresie jakąś wiedzę. Kuba został na jakimś konkursie a Mando z doskoku to pojawiał się, to znikał z prelekcji o mutantach.

O 17.30 odbył się „Konkurs wiedzy o Harrym Potterze”. Wiedza prowadzącego była naprawdę porażająca, widać że chłopak tym żyje i ma z tego frajdę. Nie zdziwiłbym się, gdyby był prowadzącym jakiejś strony internetowej o HP. Sala była pełna, chętnych mnóstwo, wiedza tych chętnych zróżnicowana, tak jak i pytania, bo były takie, że człowiek lał ze śmiechu np. „czym zajmowali się rodzice Hermiony” i, tak dla kontrastu „ jaki przedmiot można było odrzucić po pierwszym roku nauki” gdzie odpowiedź znajdowała się w jednym zdaniu w jednym z rozdziałów w jednej z książek. Naszej drużynie udało się przejść kwalifikacje, i kilka kolejnych etapów, by finalnie rozłożyć się na wyżej wypisanym pytaniu w półfinale. Duże brawa dla Zimka, bo w tym konkursie przodował i kilka razy rzutem na taśmę znajdował w swoim magazynie pamięci prawidłową odpowiedź. Podczas tego konkursu zaobserwować można było, jak mocno i poważnie niektóre drużyny podchodzą do tematu - agresja aż wylewała się z sali, podobnie jak wzajemne pretensje i walka o każdy punkt.



Po 20.00 razem z Patrycją, Kubą, i kilkoma osobami z ŚKFu wybraliśmy się do centrum ( jakże ładnego nocą ) Lublina na porządne jedzenie. Za namowami Pati poszliśmy do Jesz Burgera, co było dla mnie taką mikro podróżą kulinarną ;) Lokal stylizowany na mocno amerykański, mnóstwo plakatów i motywów z amerykańskich filmów, miejsc itd. Do tego okraszony autoreklamą np. na plakacie z Popey’em napis na puszce szpinaku „ I LOVE JESZ BURGER” - sympatycznie. Jak nazwa lokalu wskazuje - specjalnością są burgery. Wszyscy zgodnie kupili jakiegoś burgera. Wszyscy byli zadowoleni. Ja również, bo burger znacznie różnił się od tego, co serwują nam w McDonaldach, czy budach przy dworcach. Smaczne, i treściwe. Do tego frytki z pikantnym sosem ( hura! Był naprawdę pikantny ) i piwko. Plus rozmowy. Czego chcieć więcej?


Po posiłku wróciliśmy na konwent celem ostatniego tego dnia konkursu : „W klatce” - prowadzonego przez Michała Oracza - twórcę gry planszowej Neuroshima HEX. Konkurs był fantastyczny, sam pomysł świetny - należało odgadnąć jaki to film za pomocą danej klatki z danego filmu. Każdy film podzielony na 5 poziomów trudności, punktacja w zależności od momentu odgadnięcia od 5 punktów w dół. Podzieliliśmy się na 3 grupy, a wiedza niektórych z nas ( ponownie Mando i Ćwiek, plus jeszcze jeden kolega ) porażająca. Ponownie powiem, że reszta powinna nadrabiać - w tym i ja. Konkurs zakończył się… remisem 94 : 94, a trzecia drużyna odpuściła sobie rywalizację po 3 rundzie. Zabawa była przednia, i aż żal że taki konkurs nie był odpowiednio rozreklamowany i nie został przeprowadzony na dużej sali z rzutnikiem.

Zabawa zakończyła się trzydzieści minut po północy, i razem z Mandem rzutem na taśmę zdążyliśmy na autobus do noclegowni. Na miejscu - oczywiście nadrobienie suchego dnia, i rozmów ciąg dalszy przy piwku do 4 nad ranem. W niedzielę rano obudziłem się w nie ciekawym stanie, ogólnie zmęczony, i przybity tym piwem, więc przez pół dnia byłem konkretnie rozbebłany. Mando chyba też nie czuł się najlepiej, bo tak jak sporo gadaliśmy w piątek i sobotę, tak w niedzielę raczej milczeliśmy. Co w sumie nie przeszkadzało. Konwentowa niedziela była słaba, ale jak to mówią stali bywalcy - to naturalna kolej rzeczy.

O 10.00 zajechaliśmy na miejsce, zjedliśmy coś, pobłąkaliśmy się po WYSPIE po czym o 11.00 wybraliśmy się na prelekcję/spotkanie autorskie ze Stefanem Dardą. Całkiem przyjemnie było. Pan Darda wydał mi się mocno stremowany, a momentami nasunęły mi się skojarzenia z fragmentem 1408 kiedy to na wieczór autorski z Enslinem przyszła garstka osób, a sam pisarz był zażenowany całym wydarzeniem. W wypadku Pana Dardy zastanawiałem się czy też się nie czuje podobnie. Szkoda, ale może przyjdzie czas, że i na Dardę zjawi się cała sala. Bądź co bądź jest to debiutujący pisarz. Przy okazji znalazło się kilka Kingowych akcentów, co nas - Kingowców strasznie ucieszyło. Od Darka Kocurka i rozmów jak doszło do ich współpracy, po pytania o Kinga oraz stwierdzenie że „gdybym znalazł się na bezludnej wyspie zabrałbym ze sobą książkę Stephena Kinga”. Mam nadzieję, na audiobook debiutanckiej powieści Dardy, jeśli takowy wyjdzie na pewno kupię. Potem wybraliśmy się na spotkanie autorskie Kuby Ćwieka w księgarni Solaris, gdzie chwilę pogadaliśmy, Kuba podpisał mi książki ( w tym Ciemność Płonie, na którą polowałem już od dłuższego czasu ).

O 13.00 pożegnaliśmy się z wszystkimi, wymieniliśmy się numerami z kilkoma osobami i pojechaliśmy w drogę powrotną. Na dworcu w Lublinie okazało się, że nie mam żadnego dogodnego połączenia do Katowic, ale po kilku rozmowach z kasjerką doszliśmy do porozumienia i pojechałem razem z Mandem do Warszawy, gdzie na Centralnym się pożegnaliśmy i życzyliśmy sobie dalszej przyjemnej podróży oraz rychłego spotkania na sylwestra. Mi przyszło spędzić w stolicy ponad 4 godziny, dlatego też odpowiednio wcześniej skontaktowałem się z moją dobrą przyjaciółką Olką, i po 15 minutach oczekiwania na dworcu podjechała po mnie i wyruszyliśmy najpierw na kawę na Nowy Świat gdzie troszkę pogadaliśmy, a potem wraz ze znajomymi Olki pojechaliśmy do Hokus Pokus na kilka jakże przyjemnych rozrywek ;) Ogólnie rzecz biorąc Ola i jej ekipa powitała mnie ponownie w Warszawie najlepiej jak mogła, za co z tego miejsca wielkie dzięki, bo było genialnie. Pozdrowienia dla Valdesa i reszty ;) Do następnego razu, może tym razem znowu w Częstochowie? O 21:00 odwieźli mnie na dworzec, skąd pojechałem już prosto do Katowic międzynarodowym pociągiem, więc obyło się bez zatrzymywania wszędzie gdzie popadnie. Przed Katowicami były tylko 2 przystanki, z czego jeden w Sosnowcu, także podróż była szybka. Około 1 w nocy byłem już w mieszkaniu.


Podsumowując, Falkon 2009 był dla mnie wspaniałym przeżyciem, pierwszym tego typu spotkaniem fanowskim na taką skalę, i już wiem, że wybiorę się na inne bez chwili zastanowienia, a tych, którzy się wahają informuję, że nie warto się zastanawiać, odkładać kasę na podróż ( jeśli mieszkacie gdzieś dalej ) bo dla tych 3 dni w zupełnie innym świecie warto wydać każde pieniądze.



Moja Galeria zdjęć

Galeria zdjęć Manda

Moje filmiki z F09


Pomijając samo wydarzenie, spędziłem czas w bardzo zacnym gronie zacnych ludzi, pogłębiłem swoją znajomość z Mandem i Zimkiem, co bardzo cieszy, oraz wytworzyły się dla mnie nowe znajomości, dzięki czemu Katowice stały się dla mnie jeszcze bardziej magicznym miastem, i z dnia na dzień poznaję coraz to nowe ciekawe i fajne osoby, co bardzo cieszy. Także dzięki Pati, Kuba ;)

Następnym tego typu ciekawym wydarzeniem, ( z tym że czysto towarzyskim ) będzie XVI Zjazd Klubu Miłośników Grozy w Bytowie, na który zapraszam niezdecydowanych.

Miejsca jeszcze są ;)


wtorek, 17 listopada 2009

Wyniki Sondy oraz wynikające z niej konsekwencje

Cześć Wam ;)

Jakiś miesiąc temu postanowiłem zrobić sondę, żeby wyjść na przeciw swoim nielicznym, aczkolwiek wiernym czytelnikom. W ów sondzie dałem Wam do wyboru kilka propozycji z mojej strony, i wyniki mówią same za siebie :

Czego powinno być więcej na tym blogu :

Rymów
8 (44%)
Recenzji filmów
1 (5%)
Recenzji książek
0 (0%)
Rezenzji muzyki
1 (5%)
Przemyśleń
7 (38%)
Różności
1 (5%)
Innych rzeczy
0 (0%)

W głosowaniu wzięło udział 18 osób, z czego zakładam 8-10 to stali bywalcy. Reszta zapewne z doskoku, albo zareagowała na moje opisy na gg. ( Oczywiście mogę się mylić, i zdecydowana 17 odwiedza czarne pióro dość często, aczkolwiek ogranicza się do czytania, w takim wypadku przepraszam tych, w których nie wierzę )

Moja wesoła twórczość wygrała z moimi przemyśleniami, ale dość niezdecydowanie, bo 1 głosem.
Pozostałe 3 głosy poszły na recenzje filmów, muzyki oraz różności.
Nie pozostaje mi nic innego jak zrealizować Wasze prośby, zakasać rękawy, wysilić mózgownicę, i się nie opierniczać pisarsko, co mi się nagminnie zdarza. Ostatnimi czasy piszę jak już mnie nałóg pisania zaczyna podgryzać od środka, w taki sposób, że jak niczego nie napiszę, to chodzę zły i rozdrażniony..
Muszę się usystematyzować.
Może też ta sonda miała temu służyć, choć przyznam że jej wynik mnie zaskoczył, w dodatku bardzo pozytywnie, bo myślałem że ludzie mają dość mojej pisaniny i plucia wersami. Jak widać nie, co motywuje. Dzięki.

Myślałem też, że wielu z Was opowie się za recenzjami, czy tworami recenzjo - podobnymi, a tu na drugim miejscu przemyślenia ;) Fajnie, ciekawie.
Zastanawiam się tylko co w tych przemyśleniach zawrzeć ?
Prywatne rozmyślania, kontynuację swojej "Podróży kulinarnej", czy też jeszcze coś innego ? Może sami coś zaproponujecie w komentarzach. Pożyjemy - zobaczymy.

No dobra, w takim razie czekajcie na następny rym ;)
Jednak wcześniej napiszę relację z Falkonu 09 co wpisze się w kategorię : Przemyślenia

Pozdrawiam i dzięki za głosowanie ;)

poniedziałek, 9 listopada 2009

Dystrykt 9

Na początek poinformuję wszystkich czytelników, że jeśli zamierzacie przeczytać ten wpis a nie zainteresujecie się tym, co sprowokowało mnie do tego wywodu, to niewiele zrozumiecie i Wasz Obraz będzie niepełny.
Dlatego odsyłam do bloga Sicka a dokładniej TUTAJ

Najpierw przeczytajcie jego opinie, bo moja jest miejscami sporem z jego, momentami jest jej uzupełnieniem, a czasem pozwoliłem sobie na własne, nienawiązujące do niczego przemyślenia.
Tak więc jeśli już przeczytaliście wypowiedź Rafała, to możecie czytać dalej :


Muszę się z Tobą Sicku nie zgodzić.
Nie kategorycznie, bo masz sporo racji, ale pozwolę sobie na kilka odbić piłeczką "poglądów".
Główny bohater moim zdaniem jest fantastyczną postacią, może nie jest wzorem do naśladowania, i wszystkie określenia jakich użyłeś w jego ocenie są.. słuszne i trafne. Aczkolwiek czegoś w niej brakuje. Uważam, że główny bohater jest motorem napędowym tego filmu, i dobrze że to o nim jest film. Nasze odmienne opinie pokazują, że film wcale nie jest tak bezbarwny fabularnie.
Właśnie poprzez zachowania Wikusa.
Kawał chuja z niego. Kierowały nim własne pobudki, własne cele, był tchórzliwym palantem, któremu pomogła przetrwać tylko przemiana, jednak było mi go szkoda w momencie, kiedy wszyscy ludzie się od niego odwrócili, bo stał się żywym i jedynym obiektem tego typu badań. W tym momencie byłem gotów spojrzeć na niego bardziej przychylnie.Od tego momentu mu kibicowałem. Nie zmienia to faktu, że jego zachowania, mimo egoistycznych pobudek i chęci powrotu do normalności w drodze po trupach okazały się dobre i wartościowe. Obojętnie jak, i obojętnie co nim kierowało - pomógł, a i dostało się wielu ważniakom naszego świata. Nie zapominaj, że całe MNU ( głównie zarząd, choć i cała reszta niezależnie od szczebla - od wojskowego, przez biurowca, do naukowca włącznie ) było tym, co prezentował sobą Wikus.
A sam Van de Merwe reprezentował to, co mu wpojono i czego od niego oczekiwano. Widzieliśmy, że jego wypad do Dystryktu 9 odbył się w dużej mierze po to, żeby nauczyć nowego jak się sprawy mają i co należy robić z krewetkami. Dość wybielania, chciałem pokazać, że nasz bohater przez pewien czas grał tak, jak mu kazano i w sposób, jaki od niego oczekiwano, oraz że cała reszta była bandą skończonych drani. Niestety sprawdza się maksyma, że naszym jedynym Bogiem jest pieniądz. ( lub w liczbie mnogiej - pieniądze, wybierzcie tę formę, która odpowiada Wam bardziej )


W pewnym momencie filmu ( do sceny, w której Wikus dowiedział się że przywrócenie mu człowieczeństwa zajmie Christopherowi 3 lata ) miałem nadzieję, że jednym z morałów tego filmu bedzie przyjaźń, która jest możliwa nawet międzygatunkowo, niestety zawiodłem się na tym. Zauważyłem jednak kilka innych wątków - to ludzie są tu przedstawieni jak bestie, to ludzie są obrzydliwi. Było to powiedziane od samego początku : " Wiedzieliśmy, że cały świat na nas patrzy". Tyle że pojęcie "rasizm" mi tu przeszkadza. Wolałbym "ksenofobię" albo "dyskryminację" ale ogólną, nie rasową.
Kurcze, mnie właśnie ten film skłonił do głębszych przemyśleń, właśnie w tej kwestii - co zrobiliby ludzie, oraz jak zareagowałbym ja sam, na wieść że
1. Odwiedzili nas Obcy
2. Są na naszej planecie kompletnie wyobcowani i bezbronni, a co za tym idzie - są zdani na naszą łaskę bądź niełaskę.
Długo się nad tym zastanawiałem, i chciałbym móc powiedzieć, że znalazłby się ktoś, (albo że ja sam bym się tak zachował) kto zdecydowałby się pomóc obcym w naszym świecie, tak wpłynąć na rządy i inne ważne instytucje kierujące światem, żeby pozwolić im żyć, oraz żeby zrobić wszystko żeby wspomóc ich w powrocie do domu - na zasadzie międzyplanetarnej przyjaźni. Może to zbyt naiwne, ale wierzę w ludzi. Pomijając jednak wątek pojęcia ogólnie uważanego za "Dobroć", jest jeszcze fakt, że ludzie znaleźli broń obcych, i widzieli do czego jest zdolna, i osobiście - choćby dlatego - starałbym się im pomóc, żeby nie mieć przejebane w przyszłości. Również sama końcówka skłoniła mnie ku takim przemyśleniom. "Mina" Christophera była mocno dwuznaczna, żebym przymknął na to oko.
I to wszystko mi się w filmie podoba.




Ale w swoich przemyśleniach posunąłem się trochę za daleko, i odbiegłem od tematu właściwego - czyli filmu. Moich przemyśleń w filmie niestety zabrakło.
Nie żebym miał jakieś wybitne pole do popisu w tej kwestii, ale myślę, że film znacznie by zyskał gdyby wpleść w niego to, o czym pisałem.
Podsumowując mnie linia fabularna filmu nie zawiodła, aczkolwiek zdaję sobie sprawę z tego, że ja sobie strasznie dużo teorii do wielu filmów dopowiadam.
A że było kilka luk logicznych, no było całkiem sporo, ja jednak idąc na film z gatunku Sci-fi jestem otwarty na wszelkie dziury logiczne.


W filmie było było też od groma nawalanki, pif pafów ( nawet z kosmicznej broni! ) co trzymało w napięciu i radowało michę od ucha do ucha.
Nie jestem w stanie porównać Dystryktu 9 to jakiejś innej produkcji Sci-fi, bo nie widziałem jeszcze wielu filmów w tej kategorii. Mnie jednak D9 bardzo ucieszył pod wieloma względami. Krewetki ( od tego filmu inaczej będę patrzył na te, które jem ;) ) były fantastyczne. Od kilku dni zastępują nawet na moim pulpicie Panią Connelly...
Cała reszta też mi się podobała, aczkolwiek również czułem że czegoś w filmie brakuje, coś co powinno być ważne jest tylko z lekka, może nawet niedbale nakreślone, a momentami film poszedł w kierunku, którego się nie spodziewałem, nie mniej jednak ów kierunek nie przypadł mi do gustu.
Mogło być lepiej, mogło być piękniej, nie całkiem to wyszło, ja jednak jestem zadowolony i zastanawiam się po otwartym zakończeniu, czy znajdzie się miejsce na 2 część. Chciałbym, bo jak mówiłem - było całkiem dobrze, a może twórcy naprawią to i owo? Dobra, nie ma co się zapuszczać tak daleko.

niedziela, 27 września 2009

Czy Stephen King zmienił moje życie ?

Czy Stephen King zmienił moje życie?

To krótkie pytanie, zawierające w sobie dużą siłę, oraz olbrzymie pole do wypowiedzi.
Oczywiście, że tak.

Bez wahania mogę powiedzieć, że mnie ukształtował (i nadal to robi), wykreował pewne poglądy, nauczył wielu rzeczy, był i jest jednym z moich najlepszych przewodników, odpowiednikiem opiekuna turysty. Zabrał mnie w wiele miejsc, ciągnie mnie za rękę ku Mrocznej Wieży, a do tej pory ukazał mi czym może być miłość, ludzkie cierpienie, które przecież otacza nas codziennie, i niejednokrotnie udowadnia mi, że ka jest jak koło...

Ale pomówmy o mnie.
Przygodę z Kingiem rozpocząłem książką Rose Madder, która całkowicie mną wstrząsnęła, bo była dość blisko związana z moją życiową sytuacją, i miłością. Powiem tylko tyle, że byłem takim odpowiednikiem Billa. A kobieta, z którą byłem - Rose.
Już ta książka mnie czegoś nauczyła - kochać bezinteresownie, i pomagać, jeśli widzimy, że w czyimś życiu źle się dzieje. Jakiś czas później dosłownie popłynąłem kingowo. Do grudnia 2008 roku przeczytałem 19 książek Króla, każda była niewątpliwą przyjemnością i w jakimś sensie mądrością.
Książki czytane wtedy przeze mnie bardzo pomagały mi w życiu, bo w tym czasie działo się w moim życiu bardzo źle (rodzice się rozeszli, ale gorsze były następstwa i ich dalsze zachowanie), mogę powiedzieć, że pozwoliły mi nabrać dystansu, cierpliwości, siły. Bardzo się z tego cieszę.


Od stycznia podróżuję w świecie Mrocznej Wieży.


Dzięki Kingowi wstąpiłem w szeregi polskiego forum fanów grozy (Groza w każdym calu), poznałem jak dotąd kilkanaście świetnych osób, mam nadzieję zawrzeć jakieś większe przyjaźnie, ( z niektórymi z Was wszystko idzie w dobrym kierunku ). I dzięki sympatii do tego pisarza jestem tu, gdzie jestem.

Oczywiście nie mogę pominąć 15 Zjazdu w Karpaczu. To był duży punkt zwrotny w moim życiu, następstwa tego spotkania mocno zakręciły moim życiem, a wielkie koło zwane inaczej KA mocno po mnie przejechało. Do dziś się z tego zbieram, i pewnie potrwa to jeszcze trochę, ale z dnia na dzień zmieniam swoje nastawienie, planuję nowe rzeczy i czekam na to, co mi przyniesie życie. Nie jestem już na pewno tak zagubiony, i tak zaślepiony jak byłem. Roland mnie tego uczył, wbijając mi tą wiedzę do podświadomości, i dopiero teraz wypłynęło to do świadomości. (jeśli jest się zbyt blisko kogoś, to jest się zaślepionym. nie widzi się wielu wyraźnych rzeczy.)
Myślę, że nie ma podziału na dobre, czy też złe zmiany, one po prostu są, a dopiero następstwa tych zmian pokazują nam, czy coś wyszło nam na dobre, czy złe. Ja wierzę, że ów zmiana przyniesie dobre następstwa.

Jak mówi pewne przysłowie : " Każdy przecież koniec, to też początek, a księga zdarzeń jest zawsze otwarta w połowie.. "



Tak więc i poprzez zjazd fanów King zmienił moje życie. Absolutnie tego nie żałuję, i nie mam do nikogo żalu, jak niektórzy mogliby pomyśleć.
Nie.
Tak miało być.
Powiem tylko tyle : Ka...


Podsumowując, Stephen King i jego powieści mocno ukształtowały mój charakter, podejście do życia i wielu spraw. I nauczyły paru istotnych rzeczy. Zmieniło się też moje dotychczasowe życie przez tego autora, i cieszę się.
Król jest obecny w moim życiu każdego dnia.
Wiem że przede mną długa podróż związana z tym człowiekiem i jego dziełami, zapewne jeszcze nie raz King będzie miał jakiś udział w moim życiu.

czwartek, 24 września 2009

PIERWSZA PODRÓŻ KULINARNA




Jak to zwykle bywa, kiedy w życiu człowieka coś się kończy, to coś innego się zaczyna.
Nareszcie odwiedziłem Wrocław. Nosiłem się z tym zamiarem przeszło od listopada, i prawie po roku zjawiłem się w tym mieście. Głównym powodem było spotkanie z moim dobrym przyjacielem studiującym we Wrocławiu - Rafałem.
Oczywiście było też kilka innych motywów.
Jednym z nich była chęć na pewnego rodzaju podróż kulinarną, zainspirowaną programem mojego ulubionego znawcy kuchni - Anthony’ego Bourdaina.
Ale po kolei.
Zachęcony komfortowym przejazdem z Wrocławia do Katowic sprzed kilku tygodni pociągiem Inter Regio i tym razem postawiłem na ten rodzaj transportu. Jak się okazało, na tyle pechowo, że całą trasę przesiedziałem… na podłodze między przedziałami, bo liczba miejsc siedzących równała się zeru. Sama podróż - mimo iż strasznie niewygodna - minęła mi szybko, a to za sprawą Piątej Mrocznej Wieży.
Po prawie trzech godzinach - zmęczony, ale pozytywnie nastawiony - wysiadłem na Dworcu Głównym, gdzie czekał na mnie Rafał.
Zrobiliśmy sobie rundkę na rynek. Przyznam, że architektura centrum miasta zrobiła na mnie spore wrażenie.
Dotychczas miałem Wrocław za dość napuszone miasto, przekonałem się jednak, że byłem w błędzie. Jest to żyjące swoim rytmem miasto, bardzo żywe, ale na pewno nie zwariowane, jak choćby nie lubiana przeze mnie stolica, gdzie wyścig szczurów aż uszami wychodzi. Mieszkańcy są życzliwi, pozytywnie nastawieni, co daje się odczuć. Nie doświadczyłem we Wrocławiu żadnego chamstwa, czy też frajerstwa.
Jako gość nie mogłem się rządzić, ale byłem porządnie głodny i chciałem porządnie zjeść. Po paru minutach padł pomysł, żeby zjeść w Rodeo Drive American Bar & Grill - knajpie specjalizującej się w kuchni amerykańskiej.
Właśnie czegoś takiego potrzebowałem - porządnego kawałka mięsa, tłustego sosu, ziemniaków i kilku litrów napoju.
Długą chwilę zastanawialiśmy się, co wybrać, ponieważ lista dobrych rzeczy była zbyt długa i różnorodna, a nasze żołądki zbyt małe na kilkudaniowe uczty. Zastanawiałem się czy zjeść coś cięższego, jak wieprzowina, delikatnie, czyli rybkę, czy po mojemu - coś drobiowego.
Zamówiłem grillowaną pierś z kurczaka, przekładaną plastrami boczku, okrytą żółtym serem i podlaną nieziemskim sosem barbecue. Do tego zapiekane ziemniaki i sałatka Coleslaw. Wiem, że brzmi znajomo, ale uwierzcie - Coleslaw w Rodeo Drive to odpowiednik Audi A8, a Coleslaw z tej znanej sieciówki to starawy Polonez. Do picia Pepsi z dolewką.
Na realizacje zamówienia trzeba było trochę poczekać, dlatego w międzyczasie dostaliśmy - w ramach bonusu - świeże pieczywo i własnej roboty masło czosnkowe. Jak się okazało - genialna dla podniebienia przystawka. Rozmowa dobrze się kleiła, a dodatkowym bonusem były liczne ładne wrocławianki, które przechodziły nam tuż koło nosów, jako że siedzieliśmy w ogródku. Kilka kromek pieczywa, oraz kilka szklanek Pepsi dalej, nadszedł czas na długo oczekiwany finał. Podane danie zachwyciło okazałością, a jego smak - hmm… poezja jedzenia. Dla takich momentów warto żyć. Połączenie mięsa i wszystkich składników wywołało niepohamowany głód, i pożądanie dla tego dania. Podczas gdy my rozkoszowaliśmy się jedzeniem obsługujący nas kelner robił wszystko, żeby nas zadowolić - często podchodził, pytał czy wszystko ok., czy czegoś nam nie trzeba, kilka razy zażartował - takich facetów z takim podejściem powinno być w gastronomii znacznie więcej. Aż biła od niego radość z wykonywanej roboty, oraz uwielbienie do miejsca, w którym pracuje. Jego osoba była dla mnie kolejnym bardzo miłym akcentem tej kulinarnej wycieczki. Po tak udanym początku w tym mieście miałem ochotę na znacznie więcej, ale z racji mojego krótkiego pobytu wiele nie spróbowałem. Wiem jednak, że do Wrocławia wrócę, chętnie próbując czegoś nowego. W informatorze miejskim, który przejrzałem była ciekawa reklama dotycząca jakiegoś dużego kulinarnego targowiska we Wrocławiu. Wszystko pięknie, godziny otwarcia oraz dni tygodnia w jakich ów targ funkcjonuje były, ale ktoś ładnie mówiąc spieprzył reklamę i nie podał adresu. Rafał niestety nie był zorientowany gdzie to może być. Tym sposobem ominęła mnie bardzo ciekawa sprawa pod względem kulinarnym, ale będę o tym pamiętać i jak tylko tam wrócę, to zamierzam to miejsce znaleźć i zwiedzić. Jak uczy Anthony - z reguły w każdym wielkim mieście są tego rodzaju targowiska kulinarne, które poza sprzedażą ziół, przypraw, składników, i tym podobnych rzeczy znane są z tego, że można tam znaleźć sporo knajpeczek z dwoma stolikami na krzyż, albo nawet bez, które robią genialne żarcie, do tego, często smak ów potraw znacznie przewyższa pięciogwiazdkowe restauracje. Dlatego tak żałuję, ale co nie dziś - to kiedyś.
Wreszcie, najedzeni i opici poszliśmy pograć w bilard. Niby nic specjalnego, bo w każdym mieście są kluby bilardowe, ale było naprawdę w porządku. Grę zaczęliśmy jak dwie kaleki, potem nieźle się rozkręcając, żeby na końcu kaleczyć gorzej niż na początku. W międzyczasie swoje się pośmialiśmy, nie obyło się też bez starych, dobrych schizów. A naszą grę skwitowaliśmy banalnym, acz mądrym stwierdzeniem, że z życiem jest tak samo - człowiek rodzi się kaleką, potem żyje pełną parą, tylko po to, żeby jak kaleka skończyć. Ot życie ;)
Kolejnym punktem programu była propozycja odwiedzenia Spiżu - lokalu specjalizującego się z piwie. Cały czas ta nazwa coś mi mówiła, nie mogłem tylko skojarzyć - co. Dziś zajrzałem na stronę internetową i wiem, że przecież Spiż to największy klub w Katowicach, w dodatku również sprzedający spiżowe piwo. Dobrze wiedzieć, ponieważ po tym co spróbowałem, zupełnie inaczej podchodzę do pojęcia „piwo”. Moim zdaniem do spiżowego piwa żadne inne się nie równa. Przepaść dzieli browary rozprowadzające swoje piwo w butelkach a to „spiżowe”. Aż dziw, że musiałem jechać do Wrocławia, żeby się przekonać o smaku prawdziwego piwa, a mam to pod nosem. W każdym razie zjawiliśmy się tam około 21, i żeby znaleźć miejsca, było piekielnie trudno, i już zwątpiliśmy, kiedy na nasze - lub moje - szczęście zwolnił się cały stolik, w dodatku tuż przy ladzie i ładnych paniach wydających browar. W Spiżu produkuje się i sprzedaje 6 rodzajów piwa :
- jasne
- jasne mocne
- ciemne
- karmelowe
- miodowe
- przeniczne
Postawiłem sobie za cel spróbować każde, i byłbym to zrobił, gdyby nie fakt, że gdzieś tak około północy zabrakło piwa karmelowego. Odpuściłem sobie tylko mocne piwo, gdyż nie chciałem być wynoszony za nogi, znam swoje możliwości, a nie znałem procentowości owych piwowarskich rozkoszy. Na pierwszy ogień poszły 2 piwa - ciemne, i miodowe. Duże oczywiście. Nie przepadam za ciemnym piwem, dlatego byłem bardzo sceptycznie nastawiony, jednak już pierwszy łyk ukazał mi jak malutki jestem względem piwnych znajomości - po prostu nie wiedziałem gdzie jest dobry ciemny browar. Smak tego piwa nie trudno będzie opisać - bardzo wyraziste, głębokie, osiadające na kubkach smakowych piwo, delikatnie goryczkowe, aczkolwiek wspaniale wyważone w smaku. Poezja. Szczerze ? Nie mogłem się oderwać od kufla. Po chwili przyszedł czas na miodowe. To piwo zdecydowanie jasne, słodkawe, ale tylko trochę. Pijąc to piwo zastanawiałem się ile ktoś dołożył starań, żeby nie przesadzić z miodem, ale żeby dodać tyle, żeby klient wyczuł zdecydowaną nutę tego słodkiego nektaru. Bardzo dobre, zapadające w pamięć.
W przerwie między kolejnymi podejściami do piwnego raju skontaktowałem się z forumowo- zjazdowym kolegą - Sebastianem - Pennym, pełnoprawnym mieszkańcem Wrocławia. Spotkaliśmy się około 22 i przesiedzieliśmy we trójkę do przeszło 1.30. Cośmy się naśmiali to nasze, ale był też poważniejszy akcent. Ot, męskie pogaduchy. Oczywiście, kiedy spotkali się fani Stephena Kinga, nie obyło się bez kilkunastu minut rozmów na temat kilku książek Króla. Bałem się, że Rafał kompletnie się nie odnajdzie w rozmowie, ale moje obawy szybko się rozwiały. Wkręcił się w kingowe rozmowy dość dobrze. Wstępnie umówiliśmy się też z Pennym na ewentualne kolejne spotkanie we Wrocławiu, albo na sylwestra w Bytowie, gdzie odbędzie się 16 już zjazd Klubu Miłośników Grozy. W międzyczasie oczywiście towarzyszyło nam piwo. Spróbowaliśmy pszeniczne. Tutaj pojawiło się pierwsze ale, bo trunek niezbyt nam zasmakował. Bardzo specyficzne piwo, mocno kwaśne, aż miało się wrażenie, że Spiż po prostu nie nadążał z produkcją i stąd kwaskowatość. Mi jednak wydaje się, że to chyba natura takiego browaru. Jako ciekawostka rzecz warta uwagi i zaznaczenia, ale pić tego nie mógłbym. Na koniec dorzuciłem sobie jeszcze duże jasne, i ponownie czułem się dopieszczony. Moim zdaniem czołówka w polskich piwach. Na 4 piwa, którymi się raczyłem każde mnie czegoś nauczyło, i każde przeniosło mnie w inne piwne miejsce. Bardzo się cieszyłem zarówno z towarzystwa, jak i z doznań smakowych. Grubo po pierwszej delikatnie dano nam znak, że czas się zwijać, ponieważ spiżowy ogródek zaczął się zwijać. Poszliśmy więc w stronę swoich mieszkań, jak się okazało sporą część drogi szliśmy w tym samym kierunku, dlatego trochę jeszcze pogadaliśmy. Około 2 w nocy w końcu zawitaliśmy w mieszkaniu. Byliśmy wykończeni, ale ja w tym wszystkim bardzo zadowolony z tak owocnej kulinarnej podróży. Mimo, iż tak jak mówiłem, na dobrą sprawę byłem tylko w dwóch miejscach, to dzień ten obfitował w podniebieniowe rozkosze, i była to zdecydowanie pierwsza klasa kulinarni. Mam nadzieję na dalsze Wrocławskie epizody, ale chciałbym też odwiedzać inne polskie miasta, i próbować jedzenia.
A teraz, pójdę coś zjeść.