czwartek, 24 września 2009
PIERWSZA PODRÓŻ KULINARNA
Jak to zwykle bywa, kiedy w życiu człowieka coś się kończy, to coś innego się zaczyna.
Nareszcie odwiedziłem Wrocław. Nosiłem się z tym zamiarem przeszło od listopada, i prawie po roku zjawiłem się w tym mieście. Głównym powodem było spotkanie z moim dobrym przyjacielem studiującym we Wrocławiu - Rafałem.
Oczywiście było też kilka innych motywów.
Jednym z nich była chęć na pewnego rodzaju podróż kulinarną, zainspirowaną programem mojego ulubionego znawcy kuchni - Anthony’ego Bourdaina.
Ale po kolei.
Zachęcony komfortowym przejazdem z Wrocławia do Katowic sprzed kilku tygodni pociągiem Inter Regio i tym razem postawiłem na ten rodzaj transportu. Jak się okazało, na tyle pechowo, że całą trasę przesiedziałem… na podłodze między przedziałami, bo liczba miejsc siedzących równała się zeru. Sama podróż - mimo iż strasznie niewygodna - minęła mi szybko, a to za sprawą Piątej Mrocznej Wieży.
Po prawie trzech godzinach - zmęczony, ale pozytywnie nastawiony - wysiadłem na Dworcu Głównym, gdzie czekał na mnie Rafał.
Zrobiliśmy sobie rundkę na rynek. Przyznam, że architektura centrum miasta zrobiła na mnie spore wrażenie.
Dotychczas miałem Wrocław za dość napuszone miasto, przekonałem się jednak, że byłem w błędzie. Jest to żyjące swoim rytmem miasto, bardzo żywe, ale na pewno nie zwariowane, jak choćby nie lubiana przeze mnie stolica, gdzie wyścig szczurów aż uszami wychodzi. Mieszkańcy są życzliwi, pozytywnie nastawieni, co daje się odczuć. Nie doświadczyłem we Wrocławiu żadnego chamstwa, czy też frajerstwa.
Jako gość nie mogłem się rządzić, ale byłem porządnie głodny i chciałem porządnie zjeść. Po paru minutach padł pomysł, żeby zjeść w Rodeo Drive American Bar & Grill - knajpie specjalizującej się w kuchni amerykańskiej.
Właśnie czegoś takiego potrzebowałem - porządnego kawałka mięsa, tłustego sosu, ziemniaków i kilku litrów napoju.
Długą chwilę zastanawialiśmy się, co wybrać, ponieważ lista dobrych rzeczy była zbyt długa i różnorodna, a nasze żołądki zbyt małe na kilkudaniowe uczty. Zastanawiałem się czy zjeść coś cięższego, jak wieprzowina, delikatnie, czyli rybkę, czy po mojemu - coś drobiowego.
Zamówiłem grillowaną pierś z kurczaka, przekładaną plastrami boczku, okrytą żółtym serem i podlaną nieziemskim sosem barbecue. Do tego zapiekane ziemniaki i sałatka Coleslaw. Wiem, że brzmi znajomo, ale uwierzcie - Coleslaw w Rodeo Drive to odpowiednik Audi A8, a Coleslaw z tej znanej sieciówki to starawy Polonez. Do picia Pepsi z dolewką.
Na realizacje zamówienia trzeba było trochę poczekać, dlatego w międzyczasie dostaliśmy - w ramach bonusu - świeże pieczywo i własnej roboty masło czosnkowe. Jak się okazało - genialna dla podniebienia przystawka. Rozmowa dobrze się kleiła, a dodatkowym bonusem były liczne ładne wrocławianki, które przechodziły nam tuż koło nosów, jako że siedzieliśmy w ogródku. Kilka kromek pieczywa, oraz kilka szklanek Pepsi dalej, nadszedł czas na długo oczekiwany finał. Podane danie zachwyciło okazałością, a jego smak - hmm… poezja jedzenia. Dla takich momentów warto żyć. Połączenie mięsa i wszystkich składników wywołało niepohamowany głód, i pożądanie dla tego dania. Podczas gdy my rozkoszowaliśmy się jedzeniem obsługujący nas kelner robił wszystko, żeby nas zadowolić - często podchodził, pytał czy wszystko ok., czy czegoś nam nie trzeba, kilka razy zażartował - takich facetów z takim podejściem powinno być w gastronomii znacznie więcej. Aż biła od niego radość z wykonywanej roboty, oraz uwielbienie do miejsca, w którym pracuje. Jego osoba była dla mnie kolejnym bardzo miłym akcentem tej kulinarnej wycieczki. Po tak udanym początku w tym mieście miałem ochotę na znacznie więcej, ale z racji mojego krótkiego pobytu wiele nie spróbowałem. Wiem jednak, że do Wrocławia wrócę, chętnie próbując czegoś nowego. W informatorze miejskim, który przejrzałem była ciekawa reklama dotycząca jakiegoś dużego kulinarnego targowiska we Wrocławiu. Wszystko pięknie, godziny otwarcia oraz dni tygodnia w jakich ów targ funkcjonuje były, ale ktoś ładnie mówiąc spieprzył reklamę i nie podał adresu. Rafał niestety nie był zorientowany gdzie to może być. Tym sposobem ominęła mnie bardzo ciekawa sprawa pod względem kulinarnym, ale będę o tym pamiętać i jak tylko tam wrócę, to zamierzam to miejsce znaleźć i zwiedzić. Jak uczy Anthony - z reguły w każdym wielkim mieście są tego rodzaju targowiska kulinarne, które poza sprzedażą ziół, przypraw, składników, i tym podobnych rzeczy znane są z tego, że można tam znaleźć sporo knajpeczek z dwoma stolikami na krzyż, albo nawet bez, które robią genialne żarcie, do tego, często smak ów potraw znacznie przewyższa pięciogwiazdkowe restauracje. Dlatego tak żałuję, ale co nie dziś - to kiedyś.
Wreszcie, najedzeni i opici poszliśmy pograć w bilard. Niby nic specjalnego, bo w każdym mieście są kluby bilardowe, ale było naprawdę w porządku. Grę zaczęliśmy jak dwie kaleki, potem nieźle się rozkręcając, żeby na końcu kaleczyć gorzej niż na początku. W międzyczasie swoje się pośmialiśmy, nie obyło się też bez starych, dobrych schizów. A naszą grę skwitowaliśmy banalnym, acz mądrym stwierdzeniem, że z życiem jest tak samo - człowiek rodzi się kaleką, potem żyje pełną parą, tylko po to, żeby jak kaleka skończyć. Ot życie ;)
Kolejnym punktem programu była propozycja odwiedzenia Spiżu - lokalu specjalizującego się z piwie. Cały czas ta nazwa coś mi mówiła, nie mogłem tylko skojarzyć - co. Dziś zajrzałem na stronę internetową i wiem, że przecież Spiż to największy klub w Katowicach, w dodatku również sprzedający spiżowe piwo. Dobrze wiedzieć, ponieważ po tym co spróbowałem, zupełnie inaczej podchodzę do pojęcia „piwo”. Moim zdaniem do spiżowego piwa żadne inne się nie równa. Przepaść dzieli browary rozprowadzające swoje piwo w butelkach a to „spiżowe”. Aż dziw, że musiałem jechać do Wrocławia, żeby się przekonać o smaku prawdziwego piwa, a mam to pod nosem. W każdym razie zjawiliśmy się tam około 21, i żeby znaleźć miejsca, było piekielnie trudno, i już zwątpiliśmy, kiedy na nasze - lub moje - szczęście zwolnił się cały stolik, w dodatku tuż przy ladzie i ładnych paniach wydających browar. W Spiżu produkuje się i sprzedaje 6 rodzajów piwa :
- jasne
- jasne mocne
- ciemne
- karmelowe
- miodowe
- przeniczne
Postawiłem sobie za cel spróbować każde, i byłbym to zrobił, gdyby nie fakt, że gdzieś tak około północy zabrakło piwa karmelowego. Odpuściłem sobie tylko mocne piwo, gdyż nie chciałem być wynoszony za nogi, znam swoje możliwości, a nie znałem procentowości owych piwowarskich rozkoszy. Na pierwszy ogień poszły 2 piwa - ciemne, i miodowe. Duże oczywiście. Nie przepadam za ciemnym piwem, dlatego byłem bardzo sceptycznie nastawiony, jednak już pierwszy łyk ukazał mi jak malutki jestem względem piwnych znajomości - po prostu nie wiedziałem gdzie jest dobry ciemny browar. Smak tego piwa nie trudno będzie opisać - bardzo wyraziste, głębokie, osiadające na kubkach smakowych piwo, delikatnie goryczkowe, aczkolwiek wspaniale wyważone w smaku. Poezja. Szczerze ? Nie mogłem się oderwać od kufla. Po chwili przyszedł czas na miodowe. To piwo zdecydowanie jasne, słodkawe, ale tylko trochę. Pijąc to piwo zastanawiałem się ile ktoś dołożył starań, żeby nie przesadzić z miodem, ale żeby dodać tyle, żeby klient wyczuł zdecydowaną nutę tego słodkiego nektaru. Bardzo dobre, zapadające w pamięć.
W przerwie między kolejnymi podejściami do piwnego raju skontaktowałem się z forumowo- zjazdowym kolegą - Sebastianem - Pennym, pełnoprawnym mieszkańcem Wrocławia. Spotkaliśmy się około 22 i przesiedzieliśmy we trójkę do przeszło 1.30. Cośmy się naśmiali to nasze, ale był też poważniejszy akcent. Ot, męskie pogaduchy. Oczywiście, kiedy spotkali się fani Stephena Kinga, nie obyło się bez kilkunastu minut rozmów na temat kilku książek Króla. Bałem się, że Rafał kompletnie się nie odnajdzie w rozmowie, ale moje obawy szybko się rozwiały. Wkręcił się w kingowe rozmowy dość dobrze. Wstępnie umówiliśmy się też z Pennym na ewentualne kolejne spotkanie we Wrocławiu, albo na sylwestra w Bytowie, gdzie odbędzie się 16 już zjazd Klubu Miłośników Grozy. W międzyczasie oczywiście towarzyszyło nam piwo. Spróbowaliśmy pszeniczne. Tutaj pojawiło się pierwsze ale, bo trunek niezbyt nam zasmakował. Bardzo specyficzne piwo, mocno kwaśne, aż miało się wrażenie, że Spiż po prostu nie nadążał z produkcją i stąd kwaskowatość. Mi jednak wydaje się, że to chyba natura takiego browaru. Jako ciekawostka rzecz warta uwagi i zaznaczenia, ale pić tego nie mógłbym. Na koniec dorzuciłem sobie jeszcze duże jasne, i ponownie czułem się dopieszczony. Moim zdaniem czołówka w polskich piwach. Na 4 piwa, którymi się raczyłem każde mnie czegoś nauczyło, i każde przeniosło mnie w inne piwne miejsce. Bardzo się cieszyłem zarówno z towarzystwa, jak i z doznań smakowych. Grubo po pierwszej delikatnie dano nam znak, że czas się zwijać, ponieważ spiżowy ogródek zaczął się zwijać. Poszliśmy więc w stronę swoich mieszkań, jak się okazało sporą część drogi szliśmy w tym samym kierunku, dlatego trochę jeszcze pogadaliśmy. Około 2 w nocy w końcu zawitaliśmy w mieszkaniu. Byliśmy wykończeni, ale ja w tym wszystkim bardzo zadowolony z tak owocnej kulinarnej podróży. Mimo, iż tak jak mówiłem, na dobrą sprawę byłem tylko w dwóch miejscach, to dzień ten obfitował w podniebieniowe rozkosze, i była to zdecydowanie pierwsza klasa kulinarni. Mam nadzieję na dalsze Wrocławskie epizody, ale chciałbym też odwiedzać inne polskie miasta, i próbować jedzenia.
A teraz, pójdę coś zjeść.
Etykiety:
Przemyślenia
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Grillowanko:> ja też chcę kulinarne wędrówki:P
OdpowiedzUsuń